Nadszedł najgorszy dzień w naszej dotychczasowej karierze. Co jakiś czas padało a tak to było sakramencko duszno. Droga przy stacji była w budowie, więc capiło rozgrzanym asfaltem,a my pośrodku tego wszystkiego próbujący łapać stopa.
Był to dzień moich urodzin więc w międzyczasie myślałam o rodzinie. Bawili się teraz w Polsce na weselu, a my grzaliśmy się na jakimś wypizdowie. Chciałam wracać do domu, pierwszy raz tak bardzo chciałam zrezygnować z tej przygody. Miałam dość. W końcu jakiś anioł zesłał nam kobietę, która nas stamtąd zabrała. W prezencie urodzinowym mogłam sobie kupić zestaw w Burger Kingu, który automatycznie dodał sił. Oczywiście Krzyś powiedział, że to w ramach prezentu 🙂
Dotarliśmy do Kassel miasteczka w samym środku Niemiec. Uroczy i tani jak na Niemcy camping, pozwolił nam w końcu się zrelaksować. Wziąć porządny prysznic i przeprać wszystkie śmierdzące jeszcze Norwegią ciuchy. W tym czasie w miasteczku odbywała się podobno bardzo sławna wystawa sztuki współczesnej. Odpoczęliśmy zwiedzając miasto i leżąc nad pobliskim jeziorem, a lokalny kebab był jak wisienka na torcie.
Na campingu zaprzyjaźniliśmy się z ojcem właścicielki, który poczęstował nas piwem. Naszym łamanym niemieckim przeprowadziliśmy nawet bardzo długą i ciekawą konwersację. Na odchodne w dzień naszego wyjazdu znaleźliśmy na ławce obok namiotu kolejne dwa piwa.
Wydostanie się z miasta nie zajęło nam dużo czasu, ale za to dostanie się do Karlsruhe graniczyło z cudem. Staliśmy dosłownie cały dzień na stacji. Wszystko jechało na północ gdy my chcieliśmy w drugą stronę. Noc byliśmy zmuszeni spędzić w przydrożnej kaplicy. Dach nad głową był (a całkiem mocno padało) i nawet mieliśmy gdzie podładować telefony. Było to całkiem duchowe przeżycie, tym bardziej, że w tle leciały jakaś chrześcijańska pieśń.
Nauczeni wczorajszym dniem postanowiliśmy nie odpuścić żadnego samochodu. Wpierw pojechaliśmy z jakimś rumunem 20 km na południe, gdzie wysadził nas znów po drugiej stronie autostrady. Później z Belgiem 80 km znów na północ tylko po to by zmienić mostem stronę autostrady na tą właściwą jadąca do Karlsruhe. Cała operacja zaowocowała przejechaniem 400 km na 8 stopów. To była istna azja express.
W Karlsruhe spędziliśmy dwa leniwe dni z kolejną zakręconą na punkcie eko, wege i hippie Niemką o imieniu Catyta. Kochała jogę, grzybki halucynki i wszelkie miejsca związane z kontemplacją duszy. Przez to wszystko zajadając się mięsem czuliśmy się jak jacyś barbarzyńcy. W tym wspaniałym mieście mieliśmy też po raz pierwszy do czynienia z policją. Łapaliśmy właśnie stopa pod jakimś rządowym budynkiem skąd grzecznie raczyli nas przegonić. W Niemczech, tym państwie porządku nigdy nie wiadomo za co można dostać mandat. Wydostając się z miasta zastosowaliśmy ten sam myk co wcześniej, czyli chcąc jechać na południe pojechaliśmy na północ by na stacji zmienić stronę.
Jadąc do Francji spotkaliśmy na swojej drodze bardzo ciekawych ludzi. Parkę autostopowiczów z Katowic, freegan buszujących po śmietnikach, francuza który kierując tylko kolanem skręcał sobie jednocześnie lolka oraz masę byłych już stopowiczów, którym przypominaliśmy swoją podróżą ich szaloną młodość.
Jednej nocy rozbiliśmy się prawie, tuż przy Renie, gdzie po drugiej stronie widzieliśmy już Francję. Drogę do Grenoble postanowiliśmy pokonać jednak przez Szwajcarię. Wpadliśmy do tego (prawie tak drogiego jak Norwegia) przepięknego kraju zjeść lunch, zobaczyć lazurowe jezioro Genewskie i zachwycić się pierwszym widokiem Alp. Jak szybko przyjechaliśmy, tak jeszcze szybciej wyjechaliśmy i wieczór spędziliśmy już przy dźwięku fajerwerków. Żabki właśnie świętowały rocznicę zdobycia Bastylii.