Z Sieam Reap chcieliśmy się przedostać do stolicy Kambodży Phnom Phen w celu wyrobienia wizy do Wietnamu. Raz udając się na obiad, przechodziliśmy obok agencji turystycznej prowadzonej przez miłego pana bez zęba a, że poczuliśmy iż nas nie wyroluje to kupiliśmy u niego bilety. W umówiony dzień podeszliśmy z bagażami pod jego agencję, skąd już tuktukiem zabrali nas do właściwego busa. Pierwszy raz mieliśmy jechać sypialnianym busem. Podobno jedni chwalą, inni zaś narzekają. Tak też było z nami. Krzyś się wyspał a nie wszystko bolało i już nigdy do takiego busa nie wsiądę.
Dotarliśmy do Phnom Phen o 5 rano. Dworzec autobusowy był w jakimś garażu w ciemnej uliczce i jak tylko wysiedliśmy zaatakowali nas tuktukarze. Szybko się stamtąd zmyliśmy. Idąc nad rankiem przez miasto widzieliśmy jak budzi się do życia. Ludzie uprawiali jogging, stetching i inne tai-chi. Rozkładali swoje kramiki i pichcili smakowitości. Przemierzaliśmy uliczki w poszukiwaniu internetu by zgadać się z naszym kolejnym hostem Thomasem – Nigeryjczykiem od lat uczącym angielskiego dzieci w Kambodży. Przy okazji dorwaliśmy na targu nasze ukochane churosy, które ze smakiem zjedliśmy oglądając wschodzące słońce nad Mekongiem.
Dotarliśmy do Thomasa wykończeni słońcem i brakiem snu. Siedzieliśmy z godzinę pod jego balkonem czekając, aż wróci z pracy a okazało się, że cały czas był w mieszkaniu. Musiał iść na zajęcia ze studentami, więc zostawił nas samych w chłodnym mieszkaniu. Schłodziliśmy się dodatkowo prysznicem i jak muchy padliśmy śpiąc prawie do jego powrotu. Ugościł nas tradycyjną afrykańską potrawą czyli rybą z ryżem w ciekawym sosie, którą też tradycyjnie zjedliśmy rękami. Thomas opowiadał nam o swoim życiu w Kambodży i o tym jak bardzo tęskni za swoją nigeryjską żoną. Większość czasu i tak spędzał w pracy więc mieliśmy czas by zwiedzić stolicę. Widząc potężne rządowe gmachy, dokładnie wystrzyżone skwery i neony z wodospadem na budynku ze złotą fasadą, a potem salony samochodowe z ferrari i porsche zastanawialiśmy się gdzie ta biedna Kambodża na którą liczne organizacje zbierają wielkie pieniądze? Czuliśmy się jak w Europie a nie kraju trzeciego świata.
W między czasie udaliśmy się do wietnamskiej ambasady, gdzie po wypisaniu potrzebnych świstków i uiszczeniu opłaty wzieli nasze paszporty by na następny dzień oddać już z wbitą wizą. Z paszportami przenieśliśmy się na jeszcze jedną noc do hostelu. Próbowaliśmy znaleźć lokalnego przewoźnika, który zabrał by nas bezpośrednio do Sajgonu, ale finalnie nie mieliśmy za bardzo zaufania do zwykłych busów więc postawiliśmy na transport oferowany nam w hostelu. Hostel nasz był piętrowy a nasz pokój był na samej górze, gdzie z balkonu rozpościerał się widok na towarzyskie centrum Phnom Phen. Wieczorem ze wszystkich stron błyskały neony i dudniła muzyka. Normalnie jak w Europie. Rano po śniadaniu (standardowo churosy) podjechał po nas i jeszcze dwie panie tuktukarz. Okazało się, że Polki i to te same, które dzień wcześniej spotkaliśmy na jednej z uliczek. Dwie przyjaciółki – dwa różne charaktery. Jedna mieszkała w Australi, a druga w Polsce. Pierwsza była bardziej młodzieżowa, mimo 60 na karku i podziwiała nas za to co robimy, druga zaś wszystko widziała w czarnych barwach i negatywnie wypowiadała się prawie na każdy temat. Typowa stara zmierzła baba. Nikt w końcu jej nie chciał słuchać i po chwili każdy odwrócił się w swoją stronę. Jechaliśmy z nimi do samego Sajgonu. Po przejściach w Poipet byliśmy przygotowani chyba na wszystko przekraczając wietnamską granicę. Z 10 km przed granicą kierowca zjechał pod wielką jadłodajnie na jakieś 30 minut przerwy. Nic nie zamówiliśmy bo i tak raczej ciężko było by się dogadać bez pisma obrazkowego. Kręciliśmy się wokół mając cały czas autokar na oku. Spodziewaliśmy się wszystkiego, ale na szczęście gdy wszyscy pojedli ruszyliśmy dalej. Gościu zawiadujący wszystkim zaczął zbierać nam paszporty. Już włączyła nam się czerwona lampka, choć wszyscy spokojnie je oddawali. Dojechaliśmy do granicy. Opuściliśmy autokar zabierając swoje bagaże i udaliśmy się do pierwszego budynku, gdzie je nam przeskanowali. Dostaliśmy z powrotem nasze paszporty z już wbitą wyjazdową pieczątką z Kambodży. Jeszcze stanęliśmy tylko przed obliczem wietnamskiego urzędnika i z kolejną pieczątką wróciliśmy do busa. Jeszcze parę godzin i będziemy w Sajgonie. Kolejna granica za nami i to całkiem bezboleśnie.